Ponieważ już się nieco ogarnęłam, mogę napisać, że nie było mnie tu, bo po pierwsze nie miałam czasu, a po drugie trochę mi się nie chciało.
Wielkanoc spędziliśmy w Londynie w bardzo międzynarodowym towarzystwie i było po prostu fantastycznie.
Za namową Magdy, która nie mogła polecieć na święta do domu, przygotowałyśmy Easter lunch po polsku - z wizytą w polskim kościele (chciałam tego uniknąć, ale Magda musiała przesłać babci dowody w postaci zdjęć, że żyje według tradycji, a ludziom w potrzebie się nie odmawia, zatem poszłam). W koszyku (nie, nie koszyczku, w Londynie można kupić jedynie ogromne kosze w sklepach ogrodniczych, a nasz był najmniejszy, jaki udało nam się znaleźć) oprócz pisanek w ilości hurtowej, kiełbasy i chleba prosto z Polski, znalazła się mini flaszka Jaegemeistera, ale o tym sza! Był to angielski wkład w polską tradycję.
Przed wizytą w kościele od rana gotowałam żurek.
Lunch udał się fantastycznie, żurek został zjedzony przez Anglików, Australijczyka i Włocha, a cała impreza zakończyła się nad ranem u sąsiadów i dlatego też niedzielny obiad u rodziców naszego angielskiego przyjaciela przebiegał w dość sennej atmosferze.
To był dopiero pierwszy dzień z ośmiu, które spędziłam poza domem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
A bardzo proszę, wyrzuć to z siebie.