
Sobotnie wczesne popołudnie, popołudnie, wieczór i pół nocy spędziłam na wsi. Tzn. na przedmieściach, które kiedyś były wsią.
Od momentu przekroczenia bramy prowadzącej do ogrodu objawiało się moje wiejskie nieobycie. Najpierw wpadłam po kostki w śliwki, które sobie spokojnie opadały z drzewa na trawę i nikt się nimi nie martwił. Dla mnie, dziewczyny z blokowiska, zadziwiające było to, że nikt tych śliwek w słoiki nie pakuje, nie robi zapasów, nie próbuje być oszczędnym. Otóż nie, nikt tego nie robi, bo te śliwki będą tam i za rok i za 10 lat...
Potem dowiedziałam się o wszędobylskich długonogich pająkach. Brr...
A potem odwiedził nas w ogródku konik polny i czuł się tam jak u siebie... Brr...
A potem przyszedł kot sąsiada, położył się obok w trawie i podsłuchiwał nasze rozmowy. Tak jak sąsiadka, z tym że sąsiadka kamuflowała się za firanką...
Potem przekonałam się, że pies, nawet najmilszy, jeśli spędza życie w budzie, to nie potrafi dawać na zwołanie łapy i robić "siad".
Cenna lekcja to była dla mieszczucha takiego jak ja. Tylko głowa rano trochę bolała...
ojej, wpisałam komenta, ale nie wiem, pod którą notką, było o blogach małoletnich...
OdpowiedzUsuńTen kot to pewnie jakiś nadajnik miał. Ja bym od razu przegonił drania :P
OdpowiedzUsuńBo ten kot to na pewno był z 'układu'. Z przodu miał podsłuch, a z tyłu nadajnik Radyja Maryja.
OdpowiedzUsuń@Marcinuz i Maciek - rzeczywiście, miał wygolone z deka futerko na grzbiecie, pewnie, żeby mu się ten nadajnik lepiej trzymał.
OdpowiedzUsuń@Batumi - Nie martw się, znajdę jakoś! :)