
Przedwczesna mglista, zimna i deszczowa jesień nie nastawia mnie zbyt energetycznie do świata i zadań, jakie niesie ze sobą życie. A życie niesie ze sobą sporo i intensywnie, szczególnie w pracy. Nie będę zanudzać czytelników opisem moich wrześniowych obowiązków, grunt, że pierwszy posiłek (bułka + twarożek prosto z kubeczka wyjadany łyżeczką od herbaty) zjadłam o godzinie 18.00 - na godzinę przed końcem szychty. W efekcie ryję biurko nosem.
Nawał pracy wykończył (chwilowo) Agula, która dogorywa w domu, Gretek straciła koncentrację i rozlała kawę pod biurko, drugiej Adze pękła żyłka w nosie, a Karolina leci na aspirynie i niszczy sufity i pojemniki na ręczniki papierowe. Ginewra chyba jeszcze żyje, ale nie jestem pewna, bo dziś się słowem do mnie nie odezwała.
Niektórzy, których z imienia ni nicka nie wymienię, mają jeszcze wakacje... Hm...
W ramach samokrytyki (bo jestem ten zły, co ma wakacje) wstałem dzisiaj o 6.15. A potem pozmywałem i pościeliłem łóżko. Żeby się jeszcze bardziej umartwić, skoczę jeszcze chyba po zakupy.
OdpowiedzUsuńA poważnie, to współczuję pracowej zawieruchy i życzę zachorzałym powrotu do zdrowia.
O 6.15???? Po co w nocy wstawałeś? :P
OdpowiedzUsuńJako pół-zły (bo niby nie na wakacjach, ale pracujący nie-za-dużo), również składam wyrazy współczucia i oferuję wsparcie duchowe. Jak i Kasztanu, wstałem po szóstej, wykonałem szereg czynności i nawet udałem się na moment do pracy. Od razu czuję się lekko moralnie oczyszczony.
OdpowiedzUsuń...to my mamy dwie Agi??? Jej, jaki ja jestem do tyłu!
No, mamy, mamy :)
OdpowiedzUsuń